Piernikarstwo stało się na południu Polski fachem zanikającym - z poważnychwytwórców jest jeszcze, oprócz Kuźniarowskich, tylko familia Bilewiczów w Żywcu. Inne, aktywne kiedyś ośrodki - jak Rzeszów czy Kańczuga - wymarły.
Dom jest ładny, niewielki, o wyraźnie przedwojennej architekturze. Trudno się domyślić, że mieści niezwykłą firmę - tym bardziej że i napis na niewielkim szyldzie brzmi nader skromnie: "Wytwórnia Wyrobów Cukierniczych".
Bardziej rozbudzają wyobraźnię przedwojenne nazwy, umieszczone na przechowywanych przez właściciela Macieja Kuźniarowskiego oryginalnych opakowaniach produktów: Wytwórnia Ciast, Albertów, Keksów, Miodowników. Biszkoptów, Precelków, Pierników Jarmarcznych itp. w Stryju czy Fabryka Albertów, Pierników i Keksów "Kuźniarowscy" w Samborze. Obie są poprzedniczkami obecnej firmy.
A wszystko zaczęło się - jak to zwykle bywa... - od przypadku: stryj Macieja, Kazimierz, ożenił się we wczesnych latach dwudziestych minionego stulecia z Marią Kupczakiewicz, wdową po Józefie, członku starej lwowskiej rodziny piernikarskiej, przybyłej do Jarosławia w drugiej połowie XIX w. Wszedł w ten biznes nie jako dyletant: miał już za sobą praktykę w zakładzie dr. Gurgula, znanego wytwórcy pieczywa cukierniczego, oraz podejmowane z bratem Antonim próby znalezienia dla siebie miejsca na lokalnym rynku, zaopatrywanym przez bodaj osiem niewielkich wytwórni pierników, sporządzanych, jak odwieczny zwyczaj każe, z żytniej mąki, miodu i korzeni. Bracia specjalizowali się wtedy w ciasteczkach wiedeńskich.
Potem Kuźniarowscy rozdzielili się. Kazimierz objął zakład po Kupczakiewiczu, Antoni wyjechał do Przemyśla
I założył tam firmę o szumnej nazwie Fabryka Keksów, Ciast i Pierników "A. Kuźniarowski". Jak można się domyślać na podstawie zachowanego zdjęcia, nie szło mu źle: wypieki rozprowadzał własnym samochodem dostawczym (chyba był to ford). I właśnie w tej jego "fabryce" rozpoczął praktykę brat, ojciec Macieja, Stanisław Kuźniarowski. Potem kontynuował ją jeszcze w zakładzie Rosiewicza, od którego nauczył się ekskluzywnego cukiernictwa: mistrz miał kiedyś kawiarnię w Wiedniu, zaopatrywaną wyłącznie we własne wyroby, potem prowadził podobny lokal we Lwowie.
W 1934 r. Stanisław złożył egzamin przed komisją lwowskiej Izby Rzemieślniczej w Samborze i został wyzwolony na czeladnika. Do rodzinnego miasta nie wrócił - nie chciał wchodzić bratu, rywalizującemu z silną konkurencją, w drogę - i wyjechał do Równego. To nie był dobry teren, w okolicy panowała bieda, zaś jedynym wypiekiem, który miał wzięcie, było "pierożnu z makiem". Nie zabawił tam długo, wraz z Antonim założył firmę w Stryju, potem w Samborze. Ta samborska, powołana w 1935 r., była pierwszym własnym przedsiębiorstwem Stanisława Kuźniarowskiego. Z tej okazji żona Kazimierza, Maria, podarowała mu nóż z czarnej stali. Posługiwał się nim przez 48 lat; teraz - w charakterze rodzinnej pamiątki - przechowuje go Maciej.
W Samborze bracia zbudowali dom i spędzili w nim całą wojnę. Zaraz po przejściu frontu, gdy z "propozycją nie do odrzucenia" przyszedł jakiś Ukrainiec, uciekli do Jarosławia. Zostawili wszystko.
Antoni zatrzymał się nad Sanem, Stanisław pociągnął dalej - do Opola. Przez pięć lat prowadził tam własny zakład, ale że psychoza zimnej wojny narastała, postanowił wracać w swoje strony. Zamieszkał z rodziną nad piekarnią brata, przez rok pracował w spółdzielni inwalidów - potem wystarał się o zezwolenie na uruchomienie firmy. Niewielkiej - bo, tylko taka miała rację bytu. W Jarosławiu grasował w tamtych latach ważny urzędnik, który postawił sobie za punkt honoru unicestwienie wszystkich prywatnych zakładów rzemieślniczych. Jemu Kuźniarowscy przypisują odpowiedzialność za śmierć Antoniego: wyrugowany z własnej cukierni w 1953 r. żył jeszcze tylko trzy lata. Stanisław w tym samym 1956 roku kupił dom przy ul. Przemyskiej i rozpoczął w nim wytwarzanie tego, na co pozwoliła mu władza ludowa: przede wszystkim pierników.
Na alberty miał zakaz, podobnie było z landrynkami - o tym, żeby produkować popularne od przedwojny "malinki", mowy być nie mogło. Wymyślał więc własne wzory - takie np. "rybki" świetnie przyjęły się na rynku, są produkowane i sprzedawane do dziś, choć nie wszędzie akceptowane. W Zamojskiem wzięcie mają wyłącznie "szczypy", podłużne kawałki cukru, w Żywieckie nie ma co się zapuszczać bez batonów imbirowych. Co kraj to obyczaj...
Senior Kuźniarowski dzielnie zmagał się z socjalistycznymi restrykcjami. Nałożono domiar - płacił; utrudniano nabycie surowca - ograniczał produkcję albo starał się jakoś obejść zakazy. Postępował jak każdy przedstawiciel niekochanej przez władze "prywatnej inicjatywy". I choć był rozmiłowany w swej profesji, ani słowem nie zachęcił syna do pójścia w swoje ślady: każdego dnia spodziewał się ostatecznej wizyty groźnej komisji, równoznacznej z likwidacją zakładu. Nie protestował więc, gdy Maciej podjął naukę w Technikum Drogowo-Geodezyjnym ani gdy zaczynał pracę drogowca w Dębicy. Co prawda, jego żona chciała, aby syn poszedł na praktykę do krakowskiego mistrza Orłowskiego (wyzwalał się w Jarosławiu, u Stanisława), ale senior rozsądził sprawę krótko: "To nie ma przyszłości. Zamkną...".
Zmiana nastąpiła przed 20 laty. 75-letni wtedy Stanisław Kuźniarowski wycofał się - ze względu na stan zdrowia -na emeryturę i przekazał wytwórnię synowi. Maciej odziedziczył zezwolenie na wyrób pieczywa trwałego: pierników, wafli i sucharów. Zrezygnował z pracy w Dębicy, wrócił do Jarosławia. Nie było to dla niego wielką rewolucją: cukiernictwo, piernikarstwo miał we krwi, od dziecka asystował ojcu przy pracy, a z najmłodszych lat pamięta, jak brat woził go dla zabawy w dzieżach, używanych w zakładzie... Dawny podział zajęć w rodzinie piernikarskiej był zresztą taki, że mistrz zajmował się przygotowywaniem ciasta, formowaniem wyrobów i wypiekiem - dekorację natomiast powierzał dzieciom, a żonie dystrybucję. -
Dziś taki model jest zdecydowanie passe. Maciej Kuźniarowski zleca przygotowywanie ciasta pracownikom - sam już robi to zdecydowanie rzadziej niż kiedyś - oni też w głównej mierze odpowiadają za zdobienie pierników. Za dystrybucję (a raczej: marketing) odpowiada zaś przede wszystkim jego syn, Kamil. Trzecie pokolenie piernikarskie, absolwent szkoły spożywczej...
W branży wiele się zmieniło. Gdy pracę zaczynał Stanisław, ciasto miesiło się jeszcze w tzw. blesze - ale już wchodziły kadzie (u mistrza Rosiewicza np. do tych robót, wymagających siły fizycznej, zatrudniano parobka - uczeń nie miał się męczyć, uczeń miał zdobywać umiejętności fachowe). Dziś cały ten proces wykonywany jest mechanicznie: sanepid za skarby nie dopuściłby tradycyjnych metod... Maszyny więc załatwiają za ludzi to, co było kiedyś przekleństwem piernikarzy: także wyciąganie ciasta, nawijanie go na wałek.
Ale trudno też trwać z uporem przy niegdysiejszych sposobach pracy, zwłaszcza że surowe unijne standardy higieniczne lada dzień zaczną powszechnie obowiązywać. Kuźniarowscy nie boją się Unii: w swojej wytwórni już dawno wdrożyli procedury "dobrej praktyki higienicznej". Ale wiedzą też, że nowoczesność za wszelką cenę nie jest dobra: przekonali się na przykład, że mąka z papierowego worka nie nadaje się do pierników. W takim opakowaniu traci smak; dobry wyrób musi być sporządzony z surowca, przewożonego w worku z materiału, przepuszczającego powietrze.
Trudno też wyobrazić sobie odstępstwo od tradycyjnych form wyrobów -aczkolwiek i w tym względzie są dokonywane korekty, wymagane przez odbiorców. Kiedyś piernikowe serca były bardziej wydłużone - teraz ludziom podobają się szersze, pękate. Mikołaje muszą mieć czerwone szaty: ulegający potędze telewizyjnej reklamy nabywcy zapomnieli, że Mikołaj był biskupem i wolą, gdy wygląda jak amerykański Santa Claus. W ogóle w piernikarstwie zaczyna dominować estetyka zza oceanu: agresywne kolory, wzory z "merry christ-masowych" pocztówek. Stare produkty - diabły, aniołki, lalki, koguciki, bałwanki - wychodzą z mody.
Kuźniarowscy muszą ulegać tym oczekiwaniom, bo cóż z ortodoksyjnej wierności tradycji skoro nabywcy jej nie potrzebują? A oni przecież żyją z pierników... Całe szczęście, że nie wszystko muszą zmieniać, że na sercach wciąż mogą umieszczać odwieczne sentencje w rodzaju "Moja duszko masz serduszko", "Moja luba daj mi dzióba" czy "Serce dla ciebie" albo po prostu "Kocham cię", że popyt na serca, mikołaje, piernikowe domki wciąż jest. Ale robią wszystko, co kontrahent zamówi. Chce choinkę z wiatrakiem? Dostaje. Chce volkswagena? Zrobią. Chce płaski domek? Bierze się tekturę, skalpel, wycina odpowiedni szablon; według potrzeb. O klienta, nawet jeśli ma absolutnie nieprzystające do tradycji wymagania, trzeba dbać. Dziś utrzymanie dają wytwórni - w najgorętszym okresie zatrudniającej ośmiu pracowników - firmy reklamowe...
Nie mają sklepu firmowego - ich witrynami są handlarze odpustowi. Ludzie niesamowicie mobilni, obstawiający wszystkie odpusty, targi, jarmarki, uroczystości kościelne i masowe imprezy kulturalne na całym południowym wschodzie Polski, łącznie ze Śląskiem -a zarazem koneserzy. Jako pierwsi kosztują wyrobów: to taki rytuał, że po przyjeździe na miejsce handlu, po rozłożeniu stoiska, piją pierwszą poranną kawę - "pod piernika". Wytwórcy z Jarosławia wiedzą, bo mieli tego potwierdzenie: gdyby handlarzowi ciasto nie posmakowało, zacząłby się wahać, czy podtrzymać współpracę.
Chociaż... To jednak bardziej kwestia rzemieślniczej dumy (Maciej ma uprawnienia mistrzowskie) aniżeli obawa o brak zbytu. Piernikarstwo stało się na południu Polski fachem unikatowym - z poważnych wytwórców jest jeszcze oprócz Kuźniarowskich tylko familia Bilewiczów w Żywcu. Inne, aktywne kiedyś ośrodki - jak Rzeszów czy Kańczuga - wymarły. Ale to, że nie mają takiej konkurencji, jaka istniała chociażby przed wojną w samym Jarosławiu, nie daje im placetu do chodzenia "na skróty". Jakość musi być wysoka; to po prostu kwestia honoru. Zwłaszcza dla kogoś, kto już dawno zaczął być trak towany jak artysta: Maciej Kuźniarowski, członek Stowarzyszenia Twórców Ludowych, wielokrotnie prezentował swoje ręcznie formowane i zdobione wyroby na wystawach m.in. w Kazimierzu Dolnym podczas ogólnopolskiego festiwalu kapel i śpiewaków ludowych czy w krakowskich "Krzysztoforach".
No i ta jakość - to przecież inwestycja. Daje bowiem nadzieję, że ktoś, kto skosztował wonnego ciasta, nasyconego zapachem korzeni - kardamonu, goździka, imbiru - kto poczuł ten swoisty zastrzyk energetyczny, prędko smaku nie zapomni i w przyszłości będzie się rozglądał za targami, za jarmarkami, aby raz jeszcze móc podelektować się oryginalnym przysmakiem. Jak ci wszyscy, dla których odpustowe pierniki były jedną z niewielu atrakcji z dzieciństwa, jak ci, wychowani przy kołysankach o "chatce z piernika"...
Trudno tylko wierzyć, aby mógł kiedykolwiek nastąpić renesans piernika w formie zakąski do wódki. Pod tym względem staropolskie przysłowie "Kto nie pija gorzałki i od niej umyka, ten słodkiego nie godzien kosztować piernika" raczej już nie znajdzie zastosowania...
Wytwórnia Wyrobów Cukierniczych
Maciej Kuźniarowski
ul. Przemyska 25, 37-500 Jarosław
telefon:
e-mail: